Jest to opis z "Ligi Chuliganow" Romana Zielinskiego.Dla wielu moze co nieco wyjasnic na temat kibicowania - nie tylko zachwycania sie pilkarzykami.Milej lektury
Kibice tego zespołu należą do jednych z założycieli ruchu fanatyków. Bordowo-granatowi z różnym natężeniem chodzili i jeździli na spotkania swojej drużyny. Jednak tylko pod koniec lat 80-tych, gdy drużyna po raz kolejny leciała z pierwszej ligi, fani z miasta Gryfa nie liczyli się zbytnio na chuligańskiej mapie Polski. Wcześniej z pozaboiskowych wyczynów fanatyków Pogoni najgłośniejszym echem odbił się ich marsz przez miasto po zwycięskim dla szczecinian meczu półfinałowym pucharu Polski z Zagłębiem Wałbrzych. Kilka tysięcy fanatyków tańczyło wówczas na dachach samochodów i rozpracowywało okoliczne sklepy wchodząc do środka między innymi przez wystawy. Kilka miesięcy wcześniej, czyli jesienią roku 1981 także głośno było o fana tykach szczecińskich. We Wrocławiu byli zmuszeni ewakuować się przez płot w trakcie meczu. Przyszło to im o tyle łatwo, że w tamtym okresie wysokość płotów wynosiła około metra. Zadyma z atakującymi ich fanatykami Śląska przeniosła się na pole poza bramką. Opisujący wydarzenia, którzy nie mieli zielonego pojęcia o tym, co się rzeczywiście wy darzyło, odżegnywali kibiców przyjezdnych od czci i wiary, uznając ich za winnych wydarzeń.
Portowcy sami długo nie mogli poważniej zaistnieć z dość prostej przyczyny. Geograficznie Szczecin jest odległy od większości ośrodków piłkarskich (jest to problem wszystkich zespołów z Wybrzeża), więc sami fani Pogoni mają do przebycia na mecz swojej drużyny niesamowitą ilość kilometrów. Jedynym w miarę bliskim wyjazdem dla nich jest Poznań. Tak więc to gra w grodzie Przemysława stanowiła dla nich wyzwanie i moment pełnej mobilizacji. Z tej przyczyny jako goście fani Pogoni mogli zaistnieć jedynie na Lechu czy Olimpii. Z tej samej przyczyny w Szczecinie nie dochodziło do jakichś wielkich zadym. Po prostu przyjezdnych najczęściej nie było zbyt wielu.
Choć zdarzały się wyjątki. Do takich należały derby Wybrzeża z Lechią Gdańsk. Raz w Trójmieście zaszumieli portowcy, kilkakrotnie większymi watahami Szczecin i nieodległe Police odwiedzali biało-zieloni.
Najliczniejsze wyjazdy bordowo-granatowi zanotowali na dwa kolejne finały pucharu Polski. W 81 roku Pogoń grała w Kaliszu przeciwko Legii, rok później we Wrocławiu z Lechem. W obu przypadkach futboliści prze grali po 0:1. Oczywiście chodzi o wyjazdy dalsze, gdyż spotkania Pogoni w Policach, które są w zasadzie taką dalszą dzielnicą Szczecina, trudno uznać za mecze stricte wyjazdowe.
Ostatnimi łaty tak bywa, że w kierunku topu ligi chuliganów przesuwają się ekipy tych drużyn, które zadołowały do drugiej ligi. Tak się zdarzyło na Wiśle, w Chorzowie, z Widzewem, później ze Śląskiem. Nie inaczej było z Pogonią. Po barażowych pojedynkach z Motorem w roku 1989 portowcy polecieli z ekstraklasy i z daleka wydawało się, że to już koniec. Tym bardziej że w Polsce coraz bardziej do głosu zaczęta dochodzić subkultura skinów. A w Szczecinie panowała moda na metalowców i przez długi okres trybuny stadionu przy ul. Twardowskiego kojarzone były z długimi włosami. Faktycznie, przez pierwszy okres ostatniej bytności Pogoni na drugim froncie kibice tej jedenastki powoli zanikali. Nawet podczas spotkań roz grywanych u siebie było ich niewielu. W ogóle frekwencje na meczach były wręcz żałosne. Nagle, niemal z dnia na dzień w Szczecinie coś się zmieniło Widownia z póltoratysięcznej urosła do pięcio-sześciotysięcznej. Nagle wzrosła ilość szalikowców. Na ważnym spotkaniu ze Stilonem w niedalekim Gorzowie zameldowali się portowcy nader licznie. Wywołując zamieszki, jakich do tej pory to spokojne ze sportowego punktu widzenia miasto nie widziało.
Oczywiście sukces przyciąga, więc najwięcej fanatyków przyciągnął stadion w chwili powrotu drużyny do ekstraklasy. W sezonie 1992/93 portowcy dysponowali konkretną ekipą. Największą zadymą w tym okresie były walki w Szczecinie z będącą jeszcze na topie Ligi Chuliganów krakowską Wisłą. Że Pogoń może być groźna, przekonał się w roku 1989 kroczący po mistrzostwo Ruch. Najpierw chorzowianie obili trzydziestu powracających z Mielca portowców. Kilka dni później zdarzyła się okazja rewanżu. Ruch grał w Szczecinie. Przed meczem do niczego nie doszło, gdyż przyjezdni mieli niezłą obstawę. Zaplanowano akcję w Zdrojach, gdzie należało za trzymać pociąg. Na nieszczęście dla niebiesko-białych, mundurowi wtedy odprowadzali kibiców tylko do wagonów. Kamikadze, którego zadaniem było zaciągnąć hamulec bezpieczeństwa w odpowiednim miejscu, mógł spokojnie wykonać swoje zadanie. Pociąg stanął tam gdzie zaplanowano i gdzie czekała ekipa mścicieli i rozpoczęło się bombardowanie. Strach sprzed kil ku dni wyładowano na niezbyt chcących podjąć walkę chorzowianach, którzy wszyscy w liczbie sześćdziesięciu zostali obici. Walka z Wisłą, oprócz wyżej opisanej z Ruchem i wojną z Lechią na Śródmieściu, stanowi do tej pory największą zadymę piłkarskich hools w Szczecinie. Wiślacy urwali się eskortującym ich policjantom i wysiedli całą, mniej więcej 60-osobową grupą na Dąbiu. Pogoń czekała na Głównym. Trochę się portowcy zawiedli, gdy z wagonów nikt nie wysiadł. Jednak szybko doszli do słusznego wniosku, że mundurowi w ekwipunku nie zostali wysłani w celach podróżniczych. Wniosek nasuwał się sam:
Wisła wysiadła wcześniej. Jednak większość bractwa rozeszła się do domów, mała część udała się do Dębia.
— Widzimy wiślaków w parku, gdzie popijają piwo. Jest nas za mało, idziemy więc pod sklep gdzie się zaopatrują wyłapywać pojedynczych — opowiada Pinio. — W sklepie jest właśnie dwóch z Wisły. Czekamy aż wyjdą. Nagle zza rogu wysypuje się dwudziestu krakusów z rympałami. Musieliśmy się stamtąd zrywać. Spotykamy kolesia, który nas informuje, że jadą już samochody z ekipą. Faktycznie, zaraz urastamy do grupy 40—osobowej. Do starcia dochodzi w parku. Wiśle ani w głowie uciekać, wręcz przeciwnie, rzucają się na nas jak wściekle psy, ale z naszej strony jest doborowa załoga.
Charakterystyczne było pierwsze skrzyżowanie sztachet, niczym na filmach historycznych. Później lecą kosze na śmieci i co tylko pod ręką. Mamy nad wiślakami przewagę, więc zaczynają uciekać w kierunku to rów. Stamtąd leci w naszą stronę grad kamieni, po czym ruszamy do ostatniego ataku rozpraszając ich. Większość ucieka w stronę pobliskich magazynów. Wyłapujemy pozostałych, krojąc ich. W pamięci pozostało mi, jak złapaliśmy wiślaka. Gdy kazaliśmy mu oddać flajersa, powiedział, że honorem kibica jest niczego nie oddać czy coś w tym stylu. Na jego głowie i plecach połamaliśmy cztery sztachety. Dziesięć dni później graliśmy z Wisłą w pucharze Polski. Tym razem przyjechało ich trzech.
Jesienią 1993 roku przed meczem Polska — Anglia w Chorzowie nastąpiła śmierć Andrzeja Kujawy. Pięciu szczecinian zadekowało się przed tym meczem w knajpie w Katowicach. Żłopali piwo. Gdy nadszedł czas, by zacząć zmierzać w kierunku śląskiego giganta, wsiedli do tramwaju. Na Rondzie do tego samego, prawie pustego pojazdu wsiadło około setki Cracovii.
— Z daleka nie można się było zorientować, kto to jest. Na tym meczu biało-czerwone barwy mógł mieć każdy — twierdzili szczecinianie po jednej z rozpraw, jaka w związku z tamtymi wydarzeniami odbyła się w sądzie rejonowym w Katowicach.
— Skąd jesteście? — Usłyszeli od świeżych pasażerów.
— Z Polski.
— A konkretnie?
— Ze Szczecina.
W tym momencie zaczęła się zadyma. Napastników w pierwszym wagonie było ze trzydziestu, reszta jechała w drugim. Portowcy, mimo prze wagi przeciwników jakoś dawali sobie radę. Owszem, wyłapywali ciosy, ale walczyli. Mając za plecami motorniczego, byli narażeni na ataki tylko z jednej strony.
Krakusy, nie mogli sobie poradzić. Widzący zamieszanie w pierwszym wagonie fani okupujący dotychczas drugi przeskoczyli na miejsce bitwy. Nagle w czyimś ręku pojawił się nóż. Został użyty.
Na przystanku tramwaj opustoszał. Cracovia wybyła. Andrzej słaniał się na nogach.
— Niezła zadyma. Co ci jest? — pyta się jeden z kolegów.
— Było dobrze, ale dostałem kosą — też zaczął wysiadać z feralnego tramwaju. Ostatecznie wylądował na rękach koleżki, który scyzoryka na wet nie widział. Padł obok wozu. Pojawili się policjanci, którzy wymachując pałkami nakazali… rozejść się szczecinianom, chcąc ich jednocześnie lać. W tym czasie Andrzej konał, a wokół niego pojawiła się plama krwi.
— Wiesz, dlaczego pojechali z nami z kosą? Bo nie mogli sobie bez niej poradzić — tak twierdzili fam Pogoni już na chłodno, w kilka miesięcy po zdarzeniu.
Wśród portowców zawrzało. Nie za bardzo wiedzieli, kogo obwiniać śmiercią jednego z nich, wszak ci, którzy byli przy zdarzeniu wylądowali na komendzie. Sprawa wyjaśniła się dla nich dopiero na miejscu. Na przewiezienie ciała zrobiono zrzutkę na kolejnym meczu. Nazbierano osiemnaście milionów starych złotych.
Pierwszą okazją do złapania Cracovii był mecz reprezentacji Polski w rewanżowym pojedynku z Anglią w Londynie.
— Pojechało nas tam 50 osób. źle powiedziałem, furiatów, żądnych cracovskiej krwi i gotowych na wszystko — to znów relacja Pinia. Po przepłynięciu kanału La Manche, na odprawie celnej szczecinianie spotkali Poznańskiego Lecha, który jechał w dwa autokary. Próba zaatakowania ich po stronie angielskiej skończyła się jedynie utarczkami słownymi. Czekanie na Cracovię było bezowocne.
W kwietniu 1994 roku nastąpiło odnowienie zgody z kibicami Legij. Szczecinianie przymierzali się do tego już wcześniej, jednak nie byli co do tego jednomyślni. Ci, którzy tego nie chcieli wykorzystali fakt transmitowania przez TV meczu z Siarką, by dać wyraz temu, że knowania chcących odnowienia przyjaźni na linii Warszawa — Szczecin są jeszcze zbyt przedwczesne. Jednak już przed meczem Pogoń — Legia część portowców opijała zgodę, gdy w tym czasie inni w zupełnie odmiennych nastrojach udawali się na spotkanie. Dyskusja na sektorze bordowo-granatowych była dość ostra. Doszło do dymów między dyskutantami. W przerwie meczu dym się zaostrzył. Policja postanowiła spacyfikować rozmówców. Jednak na rozpalone głowy w tym momencie nie było już siły. Teraz obie strony wewnętrznego konfliktu znalazły wspólnego wroga — mundurowych Zaczęła się bitwa z policjantami, których szybko wyrzucono poza sektor. Ta akcja została owacyjnie przyjęta przez kibiców gości uważnie obserwujących co się dzieje. Legioniści odśpiewali zwyczajowe w takich przypadkach „Zawsze i wszędzie policja jebana będzie”, co wywarło wrażenie na wszystkich kibicach w bordowo-grana towych szalikach i dało kolejny pretekst do zgody. W ten sposób, zupełnie nieświadomie, funkcjonariusze przyczynili się do zmniejszenia waśni międzyklubowych.
Od tej pory zgoda Pogoni z Legią stała się najbardziej eksponowaną w Polsce. Na większości spotkań jednej drużyny można ujrzeć wielkie flagi drugiej. Szczecinianie dzięki tej zgodzie zaistnieli na forum między narodowym, bo wyjazdy legionistów na mecze Ligi Mistrzów potraktowali dosyć poważnie. W Goeteborgu zawitała 4 grupa mieszkańców Szczecina, nie obyło się bez wizyt bordowo-granatowych na innych spotkaniach LM, a barwy Pogoni można było ujrzeć na ekranach TV w całej Europie. Rok wcześniej, podczas innej eskapady Legii na podbój bram raju, czyli w walce o udział w Lidze Mistrzów, dwóch powracających ze Splitu szczecinian obiło w Wiedniu tamtejszych policjantów. Musieli się później wykupić i wracać do domów na własną rękę (wojażowali autokarem wraz z warszawską grupą fanów).
Jesień 94 to w życiu portowców dwa wydarzenia. Bitwa z policją w okolicach sektora zajmowanego przez kibiców Górnika Zabrze na meczu, który zgromadził 18 tysięcy widzów. Na to spotkanie przyjechało 35-4() kibiców z Zabrza. Wchodząc na stadion skasowali jedną flagę Pogoni. Paru szczecinian weszło na sektor wraz z gośćmi, odebrali im swoje barwy i zaczęła się szarpanina. Po akcji policji u miejscowych chuliganów zmienił się kierunek agresji. Walczono na kosze i kamienie.
Na kolejne scenki z życia hools czekano siedem ligowych kolejek. Dopiero spotkanie w Łodzi z Widzewem zaowocowało wojną w Sochaczewie. Część portowców pojechała przed meczem do Warszawy na alkoholizowanie się. Wracając w kierunku Szczecina, a w zasadzie jadąc na swój mecz wraz z kilkoma fanatykami Legii, hools z Pogoni zostali za atakowani przez liczniejsze towarzystwo z Widzewa. Mimo że przewaga liczebna wskazywała na pewne zwycięstwo fanów łódzkiej jedenastki, walki były wyrównane. Niestety, po ich zakończeniu, gdy do dyskusji włączyli się policjanci, niektórzy fani czerwono zaczęli pucować. Rok 1994 to także wyjazd do Zabrza na mecz Polska — Francja. Cztery autokary szczecińskich chuliganów jechało tam z jednym zamiarem: dorwać Cracovię. Po spotkaniu grupę kibiców Legii i Pogoni zatrzymano najdłużej na trybunach z sezonu. Jeden ze zmotoryzowanych kibiców z Warszawy namierzył miejsce postoju Cracovii, więc 4 autokary (2 warszawskie i 2 szczecińskie) krążyły wokół tras wylotowych na Kraków, jednak nie udało się nadrobić io minutowego spóźnienia i „przejąć” pasiaków. Po objechaniu kilku przydrożnych knajp obie ekipy doszły do wniosku, że nie ma już szans i rozstały się.
— Legia miała wówczas więcej szczęścia, nie dorwaliśmy Cracovii, ale oni obili przynajmniej Arkę.
Wiosną roku 95 jadąc do Lubina Pogoń wysiadła z autobusu na osiedlu. Zaczęła się bijatyka z miejscowymi. Największe starcie miało miejsce w okolicy cmentarza. Trafili nieszczególnie, gdyż ci, których skrojono, nadawali policji, co dla kilku skończyło się odosobnieniem.
Także dwa razy na pucerę ze strony przeciwników nacięli się w tym czasie fani Pogoni po bijatykach z Górnikiem Zabrze.
To szczecinianie stali się zarzewiem jednej z większych zadym w historii polskiej piłki. W czasie meczu Legia - GKS Katowice w finale pucharu Polski w czerwcu 95 Chomik ze Szczecina przeskoczył plot i pobiegł zrywać flagi katowiczan. Został przechwycony przez ochroniarzy, obezwładniony, a następnie zbity i skopany. Tego skopania nie mogli prze boleć widzący go już po awanturze kibice. I przy najbliższej okazji, czyli tuz po zakończeniu spotkania postanowili go pomścić.
Jesienią 95 przyszedł niespodziewanie kryzys. Trudno stwierdzić nawet samym zainteresowanym, co było jego przyczyną. Jego eskalacją był mecz z Hutnikiem w Krakowie, na który me dotarł żaden sympatyk Po goni. Zjawiło się jedynie dwóch fanów sosnowieckiego Zagłębia, z którym w międzyczasie portowcy zdążyli zawrzeć pakt o nieagresji. Na szczęście kolejny wyjazd Pogoń miała do Wrocławia. Wszyscy liczyli, że pojedz ich 150. Jednak rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania pociągu wsiadło 350 fanów. Psy chciały część bractwa wysadzać, lecz w ta kich przypadkach za mającymi opuścić wagony stawiali się Wszyscy p utarczkach, policjanci doszli do wniosku, że gra nie jest warta świeczki i dali sobie siana. Na tym meczu portowcy prezentowali się rzeczywiście fantastycznie, tym bardziej, że zwieźli ze sobą mnóstwo pirotechniki. Race jednak stały się powodem, dla którego kwalifikator spotkania kazał wy rzucić policji portowców ze stadionu. Nie wiedział, że świeca dymna, która uniemożliwiła zawodnikom grę była kukułczym jajem podrzuconym fanom bordowo-granatowych przez wrocławian.
Kolejny wyjazd, do Łodzi na ŁKS, to spotkanie 110-osobowej grupy szczecinian z fanclubem Łódzkiego KS z Włocławka. Nie mogący dać sobie rady z fanatykami Pogoni psy... wysadzili na najbliższej stacji Nobilesiaków.
Jedyną możliwością przechwytywania kibiców innych drużyn, z uwagi na położenie geograficzne (nikt przez Szczecin nigdzie nie przejeżdża), jest odbywanie chuligańskich wycieczek do nieodległych Polic. Ostatnio na takie akcje załapały się Bałtyk, Chrobry i Zawisza. Gdynianie w liczbie 27 zostali zmuszeni do śpiewania o Pogoni i bluzgania na swój klub. Dzięki temu nie zostali obici. Natomiast Chrobry (10 osób) stracił wszystkie swoje barwy. Głogowianie wyrazili na meczu Francja — Polska chęć ich odkupienia. Portowcy się na to nie zgodzili.
Zawiszę bordowo-granatowi trafili po meczu, po trzygodzinnym szukaniu, na dworcu, już w pociągu. Choć siły były wyrównane, jednak miejscowi wykorzystali zaskoczenie. To ostatnie zwycięstwo przyszło okupić Pogoni bardzo drogo. Wracając ze Stomilu 9-osobowa (tak twierdzą zainteresowani) grupa fanów ze Szczecina została pozbawiona 3 flag, tyluż szalików oraz dwóch kurtek. Portowców obito. Nie mieli w walce z 60-80 (znów dane ze Szczecina) hools z Bydgoszczy żadnych szans.
To wyzwoliło w portowcach ducha walki. Kilka dni później wyprawili się do Konina, gdzie Zawisza rozgrywał swoje spotkanie ligowe. Przed meczem zostało przechwyconych dwóch bydgoszczan. Po oklepaniu zostali rozebrani do koszulek i pozostawieni w lesie. Według portowców nie było mowy o otwartej walce (co zostało wyciągnięte z innego źródła i jest opisane w rozdziale ZAWISZA; któraś informacja jest fałszywa). Po meczu trafione zostały pojedyncze osoby z Bydgoszczy i jedna z Poznania.
Kibice Pogoni mają żal do poznaniaków, którzy twierdzą, iż często przechwytują fanatyków ze Szczecina, a nie podkreślają tego, że robią to z pojedynczymi fanami i nigdy nie zaatakowali większej grupy. Oczywiście poza jedną sytuacją, gdy portowców zaatakowała grupa miejscowych hools po meczu Olimpia — Pogoń w pucharze Polski. Wtedy 24 osoby zostały zaatakowane w pociągu. Po zerwaniu hamulców Lech obrzucał wagon kamieniami oraz wdarł się do środka. Co prawda niektórzy z portowców (Chomik) uczestniczących w zadymie twierdzili, że oklep nie był aż taki straszny, jednak reszta mieszkańców grodu Gryfa uznaje swoją porażkę. Pogoń potraciła szaliki, zyskała dużo porozbijanych głów. Jednak ci sami, którzy przyznają się do porażki, twierdzą, iż poznaniacy rozdmuchali sprawę opowiadając o pomocy udzielonej niektórym fanom w szpitalu. Nie miało to miejsca.
Walki Pogoni z Lechem to już spora tradycja. Kibice obu klubów nie lubią się od kiedy istnieją. W poprzednich latach portowcy z reguły stanowili znacznie liczniejszą grupę na stadionach Poznania (Lecha, 0limpii, Warty), niż fani Kolejorza w Szczecinie. Wiosną 95 zdarzyło się inaczej. To Lech zameldował się w bardzo dużej grupie na stadionie przy ul. Twardowskiego.
— Gdy po meczu wyłamaliśmy bramy i znaleźliśmy się na murawie, poznaniacy nie chcieli z nami podjąć walki. Rzucali jedynie połamanymi ławkami. Twierdzili, że nie chcieli przechodzić przez wysmarowane towotem ogrodzenie. A chwilę wcześniej, gdy ich piłkarze dziękowali im, mimo porażki 2:3, za doping, to sami na tym płocie wisieli — mówią z wyraźną pretensją w głosie szczecinianie.
Portowcy za punkt honoru postawili sobie także obicie w Szczecinie kibiców beniaminków, by ci już nie chcieli wyprawiać się na mecze do tego miasta. Najgorzej na tym wyszli w 94 roku kibice Stomilu, którzy zostali trafieni z flagi i szalików, oraz w 95 roku Raków, który na stacji Dąbie oprócz strat szalików i flejersów, dostał dość ostry oklep, tak, że częstochowianie skorzystali z pomocy lekarskiej.
Jesienią 94 dwudziestu siedmiu fanatyków Pogoni pojechało do Stalowej Woli, 150 do Poznania na Lecha, 150 do Częstochowy, gdzie jak zwykle Raków stracił kilka szalików. 74 w Łodzi na Widzewie, 48 plus kilku z Legii w Poznaniu na Warcie, 100 również w Poznaniu na Olimpii. Na tym meczu doszło do kilku szarpanin. Najpierw będący w mniejszości portowcy, broniąc się przed atakującymi poznaniakami, odparli atak rozbijając na głowie jednego z napastników pełną półlitrówkę. Później fani Lecha dorwali paru szczecinian, którzy odłączyli się od grupy. Dwóch pechowców zostało skopanych. Następny wyjazd na Olimpię (23), tym razem na PP jest dokładnie opisany i powyżej, i w rozdziale LECH POZNAN. W Mielcu pojawiło się 27 fanów ze Szczecina, a na ostatnim wy jeździe w roku 1994 w Łodzi na stadionie ŁKS-u pojawiło się 5 kibiców bordowo-granatowych i czterech legionistów.
W uzupełnieniu i tak niepełnych informacji o liczbie kibiców Pogoni na wyjazdach trzeba podać dwie niezbyt sympatyczne dla portowców informacje. Jesienią 95 w Bytomiu na Szombierkach (1/16 PP) zameldowało się 5 sympatyków dopingujących Pogoń. Z tego czterech było z Sosnowca. Natomiast w Lubinie była ich niecała dwudziestka.
|