31 STYCZEŃ 1996 r. RKS RADOMSKO - RAKOW CZ-WA
opis kibica rakowa
Kończy się pierwszy miesiąc nowego roku, a głód wyjazdowy wyjątkowo doskwiera, tym bardziej, że z przyczyn od siebie niezależnych nie mogłem być w szczęśliwym Spodku (szczęśliwym, bo wygranym, przez grajków). Choć ostatni wyjazd mało nie skończył się pierwszymi konsekwencjami karnymi (będzie jeszcze chyba okazja, by w tej rubryce napisać o tym więcej), czekałem z niecierpliwością na następny. Inauguracja rundy miała nastąpić dopiero za półtora miesiąca, więc się dłużyło.
W takich okolicznościach stoję sobie pod blokiem pewnego wtorkowego wieczoru, wraz z Sp. (z przyczyn rodzinnych, ostatnimi czasy nie jeździ już na mecze), gdy napatoczył się z deka ciachnięty DP. Coś tam pogadał, i w pewnym momencie rzucił pytanie:
- Jedziecie jutro na mecz?
Z rozmowy wynikało, że Raków miał zagrać sparing w ...Radomiu. Krótkie ustalenie między sobą – jedziemy. Nie bardzo ten Radom pasował (mieliśmy grać z Radomiakiem), bo trochę późno się ustawialiśmy, ale kto by się przejmował szczegółami.
W środę z rańca lądujemy na berzie o ustalonej godzinie, ale nikogo nie ma. Nie powiem, żebyśmy się nie wkurwili, zrobiliśmy rundkę wokół dworca, i gdy już mieliśmy się zawijać do domu, nagle zza nieistniejącego już budynku dworcowego od ul.Piłsudskiego (w tamtym czasie dopiero tworzono część od Wolności) wylazło kilku typów z III Wieszczów. Dopiero wtedy zostaliśmy uświadomieni, że:
po pierwsze – mecz jest w Radomsku, z tamtejszym RKSem;
po drugie – godzina zbiórki, również się nie zgadzała, bo byliśmy o całe 60 minut za wcześnie.
Dzięki ci DP (notabene na mecz nie pojechał), oj wielkie...
Ostatecznie uzbierało się nas 15 osób, składu głównie ze Śródmieścia, w przedziale wiekowym 15 – 20 lat. Wbiliśmy się do żółtka, zajęliśmy wąski korytarz, przed przedziałem służbowym, i kombinowaliśmy jak tu dojechać bez zbędnych wydatków.
Pierwszy plan był taki, że zastraszymy kanara plastikowym pistoletem zabawką, który miał Kl. Była to zwykła zabawka, ale składana w pół, by móc załadować sprzęta, w jakieś tam kulki.
Nim pojawił się kanar, trwała degustacja trunków, i to nawet jak na tamte czasy, i nasze możliwości dość wyszukanych (przy czym ja i Sp, nie piliśmy). No i klamka upadła przy tej okazji, ale w taki sposób, że uksył się zatrzask, tak więc teraz trzeba ją było trzymać jeszcze od góry, by lufa nie opadała. No to, tyle na dziś z planów terrorystycznych....
Jak się okazało, kanar był swój chłop, i dał se luz. Nawet na jakiejś stacji ze służbówki wysiedli nabombani kolejarze, i zaprosił nas do środka. No, imprę to mieli zdrową, dzięki czemu każdy z nas zaopatrzył się w podręczny arsenał, w postaci butelek.
Przed Radomskiem ustalenia, że na miejscu nie rzucamy się w oczy. Jak uradzili, tak zrobili, tzn. nie śpiewaliśmy, bo chyba o to chodziło w założeniu. W końcu jak nie rzucać się w oczy, jak wysiada grupka kilkunastu typów odzianych w szaliki?
O dziwo, ktoś się spodziewał naszego przyjazdu, bowiem na kładce nad torami stało kilku (4 – 5 ?) miejscowych rozkminiaczy. No i tyle byliśmy anonimowi. Ktoś coś ryknął, ktoś tam pobiegł, no i chłopaki poszli w długą. Jeden z miejscowych miał małego pecha. Skoro styczeń, to i oblodzenie spore. Nieszczęśnik, w pewnym momencie zniknął nam z pola widzenia (patrząc z dołu boczna obudowa zasłaniała gościa od pasa w dół), gdy się pojawił trzymał się za ryj. Później na kładce widzieliśmy świeże ślady krwi. Pierwsza ofiara...
Ktoś znał trasę na miejscowe estadio, więc idziemy. Na miejscu konsternacja:
- Co jest kurwa? – oddaje zupełnie co zobaczyliśmy, śniegu gdzieś na wysokość 30 cm na płycie boiska.
„Czyli meczu nie ma” przeszło mi przez głowę, a Sp jakby czytając w moich myślach dodał:
- Fajnie.
Wbiliśmy się do jakiegoś przystadionowego lokalu, gdzie kilku miejscowych zgredzików doinformowało nas, że mecz jest, ale po drugiej stronie Radomska, na jakimś boisku treningowym, ale godzinę meczu też znaliśmy błędną. Spotkanie zaczynało się całe cztery kwadranse później niż myśleliśmy.
Ostatecznie jakiś typek zaprowadził nas na owe Camp Nou 2. Chwilę trwało nim dotarliśmy na miejsce, a że zimno, to postanowiliśmy sobie kogoś trafić. A co, nie przyjechaliśmy w końcu na wieczór poezji śpiewanej.
Grupka nasza się rozciągnęła, no i do paru osób podbijaliśmy. Oczywiście wiek, jak i wygląd musiał być odpowiedni.
Zapamiętałem to raczej komicznie, bowiem w mej świadomości utkwiła historia, jak młody (mój rocznik, czyli wówczas niespełna 16 lat) F, który był gdzieś o pół głowy niższy ode mnie, upatrzył sobie wyższego ode mnie, o co najmniej pół głowy, typa. Koleś wyglądał na kumatego
, ale jakoś nas nie zauważył, był zbyt mocno zaaferowany słuchaniem muzy ze swojego walkmana.
F podbił do niego, chwytając lewą ręką za kurtkę pod szyją, następnie zrobił wyskok, i gdy mógł już typowi spojrzeć prosto w oczy, w locie wyprowadził cios z prawej.
Szach i mat. Kolesiowi poszła farba z kichawy. Gdy po chwili doszedł do siebie, i rozkminił pozostałą część wesołej częstochowskiej gawiedzi, uznał że ma przejebane, bo coś się tłumaczył – nie pytany – że z kibicowaniem, to on nie ma nic wspólnego
Dotarliśmy pod owe boisko bez większych przygód, jedynie Sp (o całą głowę ode mnie niższy) miał na karku Kr.
Kr to typ wyższy ode mnie, choć akurat stosunkowo chudy. Już wcześniej krążyły słuchy, że nie trzyma ciśnienia, ale tutaj był bardzo bojowy. Postanowił u Sp wzbudzić ducha walki. Całą drogę z jednego Camp Nou na drugie słyszałem, jak mu truje w kółko:
- Młody, pamiętaj, kurwa co by się nie działo, nie spierdalaj.
No mobilizować to on potrafił, nie ma co...
Na miejscu okazało się, że ponoć mają być wejściówki – no tak, Wielki Raków przyjechał, to trzeba by przyrobić. Nim się targi o domniemane bilety zaczęły, zrobiło się ciekawie.
Boisko było otoczone zwykłym płotem (tak jak np. w szkołach) z małą trybunką od strony jakiegoś budynku. Po przeciwległej, do owej trybunki, stronie zauważyliśmy jakąś grupę. Byli po skosie do nas. W sumie jakieś 30 typa, szale wymieszane – część żółto – niebieskich, część czerwono – białych.
Nie powiem, adrenalina podskoczyła, i to bardzo. Pierwszy raz byłem w takiej sytuacji na wyjeździe, ale przecież nie po to przyjechałem, żebym przed kimś spierdalał bez walki, byłbym już skończony na Rakowie.
Wszyscy stoją, i czekają na rozwój wypadków, a tu za moimi plecami słyszę:
- Kurwa ich jest za dużo, zajebią nas.
„O ja pierdolę, może rzeczywiście” – klimat mi się też udzielił, na szczęście nie powiedziałem tego głośno, a jedynie przemknęło mi to przez myśl.
Odwracam się, a to An wali takie smuty (koleś starszy ode mnie ze 4 lata), a wtóruje mu ...Kr.
Nie no, teraz to ja sobie myślę, tak na szybko, bo czasu do ewentualnej konfrontacji coraz mniej, że może być lipa, nie dość, że tamtych dwa razy więcej, to się jeszcze u nas kruszą.
- Zamknij ryj !! – skończył temat Kl (ten od klamki).
No i temat się skończył, bowiem An i Kr postanowili czmychnąć do pobliskiego budynku. Przynajmniej trochę spokoju, ale na placu boju zostało nas ledwie trzynastu.
A tamci, już dawno nas zauważyli, doszli spokojnie do krzyżówki, i gdy już mieli do nas długość prostej, postanowili się przebiec w naszym kierunku (w założeniu, to chyba również chcieli się przebiec po nas).
Z przodu stanęły trzy osoby – Ki (widywany obecnie jeszcze na wyjazdach), M (obecnie…, ehh nie będę kończył, bo i tak nikt nie uwierzy, w każdym razie widywany na Limanowskiego, ale w nieco innej roli) i R (już ładnych parę lat go nie widziałem).
Ktoś z nich krzyknął tylko „Jeszcze nie...” – tak więc czekamy. Ciśnienie odpowiednie, czekam dzierżąc w dłoni butelkę.
Miejscowi gdy dobiegli na odległość 20 – 30 m, i zauważyli, że nas to nie rusza, zatrzymali się. Poleciały z ich strony jakieś nieszkodliwe kamienie.
Wtedy padło hasło – „Teraz!!”
No to jedziemy, każdy w biegu wyrzucił się z butelek, miejscowi – pomimo przewagi liczebnej – zaskoczeni obrotem sprawy, zaczęli się zrywać.
Jak oni to robili, po tak śliskiej nawierzchni, nie mam pojęcie, ja bym mało co orła nie wywinął dwa razy. Gdy było widać, ze ich raczej nie dorwiemy (mieli już jakieś 50 metrów przewagi), F wydarł się na cały głos:
- Kl strzelaj !!! – ja pierdolę, co się działo. Kl wyjął tego swojego gnata, trzymając go w komiczny sposób, bo mu się lufa nie domykała
, zaczął mierzyć w stronę miejscowych. Ci słysząc wrzask F w paru się obrócili. Widząc co się dzieje kilku jebło na lód, i zaczęli się czołgać.
My od razu w śmiech, dlaczego nikt nie próbował ich w tym momencie dogonić, nie wiem sam, ale fakt, wyglądało to przekomicznie.
Wracamy pod wejście, gdzie czeka już dwóch naszych „bohaterów”, zaraz nazjeżdżały się też psiarskie. Trochę urowali, po chwili weszliśmy na teren tego całego boiska. Miejscówkę mieliśmy naprzeciw owej trybunki, tuż koło ławki rezerwowych Rakowa. Nie było żadnych barierek, jedynie wystawały małe pręty, na których wywiesiliśmy dwie miniaturowe flagi (jak czas pokazał nie był to najlepszy pomysł).
Mecz zaczął się z opóźnieniem, a do tego trenerzy umówili się, że potrwa on 2x60 min (a co tam). W trakcie pierwszej połowy dojechały do nas dwie grupki, także w sumie było nas 20 osób. Naprzeciw nas usadowił się młyn miejscowych (ok.40 osób) wyposażony w dwie flagi (jedna Widzewa).
W pierwszej odsłonie, tradycyjna wymiana uprzejmości (było tego trochę), ale i względny spokój.
No i nastała przerwa. Miejscowi wolnym krokiem przemieścili się w naszą stronę (psy zostały w nysie na ulicy, czyli jakieś 150 m od nas). Wśród radomszczan brylował starszy typ w białej kominiarce, który postanowił pożyczyć sobie jeszcze chorągiewkę z narożnika boiska. No teraz to mu się image poprawił znacznie. Jeszcze lepiej wyglądał po pierwszym pierdolnięciu, gdy Ki zdzielił go jakimś rympałem przez łeb, i chłop zjechał na śnieg.
Zaczęła się jazda na całego, w użyciu były: pasy, kamienie, rympały i owa chorągiewka. Był taki kocioł, że ledwie sobie zdołałem kogoś kopnąć. Za to zaimponował mi chłop (też starszy wiekiem) w czapeczce Widzewa. Wjechał w sam środek, ale nikogo za sobą nie pociągnął, to i zaraz poznał wszelkie lecznicze walory śniegu, gdy się na nim leży, i jest się biczowanym (choć bicza w użyciu nie było
).
Ogólnie nim się psy pojawiły, kilka razy się nawzajem parę metrów przegoniliśmy (raz wpadłem na samego Gottharda Kokotta, i usłyszałem tylko „co jest kurwa?”). Awanta, pomimo przewagi liczebnej miejscowych na remis, ale bilans zysków/strat już mieliśmy niekorzystny. Poszły się je.., pardon gwizdać oba nasze płótna, a w naszych rękach została jedynie czapeczka RTSu. Po stronie miejscowych były dwa nokauty, a u nas kilka siniaków (m.in. Kl miał drugie kolano). Ponadto psy zatrzymały 3 osoby, w tym dwóch od nas.
Zatrzymanych przewieziono na komendę, tam okazało się, że judasz śpiewał, że mięliśmy gazówkę, i do nich strzelaliśmy (co to panika, robi z ludzkiego umysłu), no i mała ścieżka zdrowia dla Medalików. Na szczęście jeszcze przed końcem meczu dołączyli do nas.
Po meczu idziemy w tłumie miejscowych zgredów, ale pod czujnym okiem psów, na dworzec. Sł postanowił wziąć sobie na wszelki wypadek podpórkę pod młode drzewko. Mundurowym się to nie spodobało, no i się uszczupliła nasza grupa.
Gdy podjechał pociąg, kategorycznie twierdzimy, że nigdzie nie jedziemy, dopóki nie będzie nas znów 20. No to załapaliśmy się na pałowanko, i siłą nas wepchnięto do pociągu. Na domiar złego od razu przypałętał się kanar, który był tak nieżyciowy, że po krótkiej rozmowie usłyszał staropolskie „Spierdalaj chuju”. No to się wkurwił nie na żarty. Zaczął brzęczeć, że na następnej stacji (jeszcze dobrze żeśmy z Radomska nie wyjechali) wysiadamy.
Widać biedny człowiek nie zrozumiał za pierwszym razem, to mu powtórzyło wcześniejszą kwestię jeszcze kilka osób.
Dalej nie kapował. W Bobrach (taka miejscowość) zaczyna śpiewkę:
- Wysiadacie!!
- W Częstochowie!
Ostatecznie postawiliśmy na swoim, albo raczej tak nam się tylko wydawało. Pociąg ruszył, a my w środku. Ale się skurwiel wkurwił. Drze się przez tą szczekaczkę do maszynisty, żeby stawał. A ten dzięcioł zatrzymał się jakieś 200 m dalej w szczerym, zaśnieżonym po kolana, polu.
- Wysiadać!! – miał chłop samozaparcie, to trzeba mu przyznać.
- Mamy czas – usłyszał. No to on, że i tak nie pojedziemy dalej, no i wezwał psy. Co się z chujem użerać, widać, że debil, to po jakimś czasie odpuściliśmy, i hop w zaspy.
F się jednak wkurwił nie na żarty, jedzie głąbowi ile wlezie, a że większość postanowiła już się przez zaspy przedzierać w stronę peronu, to kanar coś odszczeknął.
Miał pecha, bo F w kieszeni miał jeszcze kamola, który wylądował na twarzy dziada. Będzie wiedział na przyszłość, żeby nie męczyć strudzonych pielgrzymów.
Pociąg sobie pojechał, następny miał być za jakąś godzinę. Rozglądamy się. W lewo – las, w prawo – las. Tylko peron, budka dróżnika i mała, zamknięta na domiar złego poczekalnia. Fajnie, ot co.
Szybka rozmowa ze szlabanowym, i wynika, że najbliższa cywilizacja (czyt. sklep) jest jakieś 3 km. Szybko zmontowały się trzy osoby, w tym Sp, które postanowiły się przebiec.
Sp truł mi, żebym pobiegał sobie z nimi. Las, zimą, rzeczywiście kusząca propozycja, ale byłem już maksymalnie zjebany, a poza tym bez kasy, więc zostałem – kurwa, jaki ja głupi byłem.
Zimno trochę było, to i postanowiliśmy dostać się do środka poczekalni. Rozpoczęliśmy metodę prób i błędów. Drzwi z buta się nie otworzyły. Nie po to jednak mykałem do technikum, żeby głowa służyła jedynie do przyjmowania ciosów. Nie da się drzwiami, to właź oknem. No i rzeczywiście okno szybko rozpracowałem, a później od wewnątrz i drzwi. W środku i tak było zimno, więc postanowiłem pozostać w ruchu na zewnątrz.
Minęło trochę czasu, patrzę, a leśną drogą powoli jedzie sobie nyska. Jakaś taka szara i nie oznakowana, ale przeczucie mówiło wprost – psy. Cholera wie, o co im chodzi, może o kanara, może o wbicie się na poczekalnie. Pobiegłem po chłopaków, wszyscy wyszli na zewnątrz. Nyska właśnie dotarła, wysypało się kilku mundurowych.
- Panowie, co tu się stało? – i bądź tu mądry o co im chodzi.
- Co żeście nawywijali?
- My? Gdzie? Kiedy? – dalej na jana, bo cholera wie o co biega.
- No mieliście jechać do Częstochowy, więc co tu robicie? – a jednak chodzi o tego chuja. No to my swoje, że nas kanar wyrzucił, bo nie mieliśmy biletów. A „dlaczego?”, bo nikt nam nie dał iść w Radomsku do kasy, tylko od razu wepchnęli nas do składu. No trzymało się to kupy, ale po chwili przesłuchanie dalej trwa:
- A kamienie? Poleciały jakieś w konduktora.
- A to w Radomsku miejscowi rzucali, i trafili kanara prze otwarte okno – musiał cieć niezbyt dokładnie przypucować, albo ktoś psów nie doinformował, bo łyknęli, ale zaraz postanowili nas wylegitymować.
Niezbyt mi się spieszyło do tego, bo raz - brak dokumentów (od tamtej pory nauczyłem się, że lepiej jednak je nosić przy sobie), a dwa - gdzie mnie będą na jakimś zadupiu spisywać, jeszcze kanar (a wyglądał na takiego) wymyśli sobie jakieś sprawy i będą mnie ciągać.
Zacząłem kluczyć między spisywanymi, i jakoś nieźle mi szło to lawirowanie, aż któryś policzył ile jest osób (jak mu się to udało w tak krótkim czasie, nie wiem do dziś
), a ilu jest spisanych, no i jednego brakowało. Nie byłem sam bez białka, więc pal sześć.
Łącznie siedem osób nie miało dokumentów, no i zaproszono nas do nysy.
Jechał ktoś z Was w trzeciej klasie w nysie? Dzisiejsze volkswageny są znacznie przestronniejsze i wygodniejsze. A tu jeszcze w 7 typa. Jako małolat dostałem najbardziej komfortową miejscówkę – na podłodze przy drzwiach, które jeszcze się nie domykały. Ale mi dupę przepiździło...
Dyskusja w drodze do Radomska. Wynikało, że bez wpierdalu raczej się nie obejdzie, na dodatek, ja nawet 16 lat nie miałem jeszcze skończonych, więc teoretycznie mieliby mnie starzy odbierać.
Dopiero teraz sobie uświadomiłem, że w domu powiedziałem, iż wychodzę do kolegi i będę za 2 godziny (standardowy tekst), a tu już prawie 9 godzin mija odkąd wyszedłem. „A co kolegi w Radomsku nie mogę mieć” – humor się mnie jeszcze trzymał, ale właśnie wylądowaliśmy na komendzie.
Od razu pewien miły pan stwierdził co następuje:
- Wpierdol każdemu, i na dołek.
„Ja pierdolę, zaczęło się”. Do tej pory nie miałem z policją nic wspólnego, ale przed oczyma miałem sceny z „Psów”, uczucie fajne.
Z oklepem się już pogodziłem, ale ten dołek, …brrr, lepiej nie myśleć.
Posadzili nas w korytarzu, a „bohater” Kr zaczął biadolić:
- Za sam numer telefonu dostanę po łbie, zawsze tak jest bo mi się kończy na 997 i myślą, że sobie jaja robię – jakoś żal mi się go nie zrobiło. A chuj z Tobą, co Cię będę żałował – zostawiłeś nas jak była jazda.
Każdy wchodzi pojedynczo, ale nie wychodzi, w końcu padło na mnie. Wbijam się do środka, pozostali siedzą w kącie. Pytania standardowe – imię, nazwisko, data urodzenia itd. Spokojnie bez rękoczynów. Po mnie, jako ostatni, wszedł Mz – ten, którego zawinęli w trakcie meczu.
- Co kurwa, znowu Ty?! – trochę się wkurwili, ale też spisali bez niczego.
Po kilku minutach odstawili nas na dworzec, musieliśmy niby kupić bilety, ale mieliśmy pośpiech to jakoś nie bardzo się tym przejęliśmy.
- Jeśli jeszcze raz dzisiaj tu wylądujecie, to już tak łatwo Radomska nie opuścicie – takie przyjacielskie ostrzeżenie na pożegnanie, od przesympatycznego miejscowego psa. Ale mi kurwa humor poprawił.
W pociągu znalazł się jeszcze Sł, którego zwinęli przed odjazdem żółtka. Do Częstochowy dotarliśmy bez problemów, ale na peronie stały psy. Wobec czego się rozdzieliliśmy, i każdy myknął w swoją stronę. Po ponad dziesięciu godzinach dotarłem do domu.
- Gdzieś był?! – mama jak zawsze była bardzo wyrozumiała.
- U dziewczyny.
- Miałeś być u kolegi – cholera, lepiej mi szło kitowanie psom.
- No tak, ale później poszedłem do dziewczyny – uff, jakoś wybrnąłem.
- A dlaczego jesteś taki zachrypnięty? – no tego to już się nie spodziewałem.
- A bo sobie trochę pośpiewaliśmy – bardziej kretyńskiego wytłumaczenia już się nie dało wymyślić, ale przynajmniej dała mi spokój.
Cały tydzień Sp nabijał się ze mnie, że mogłem z nim iść do sklepu, przynajmniej byłbym godzinę wcześniej w domu. Ano mogłem..., ale ogólnie i tak było fajnie